Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wesoły Wędrowiec jedzie dalej. Odcinek 6. IRAN

red.
Wesoły Wędrowiec jedzie dalej. Prezentujemy kolejną relację z wyprawy...

Wesoły Wędrowiec jedzie dalej. Odcinek 6

Tbilisi. Dzięki gościnności niejakiego Jemela, którego poznaliśmy poprzez Couchsurfing, poczuliśmy się w tym mieście zupełnie jak w domu. Spędziliśmy tam pełny tydzień. Nie mieliśmy jednak wyboru, z racji, że ambasada azerska przytrzymała sobie nasze paszporty odrobinę dłużej, niż to sobie planowaliśmy.

Całe szczęście nasza podróż zdążyła nas już nauczyć, że planowanie i rzeczywistość to dwa zupełnie inne wymiary, które niejednokrotnie nijak się do siebie nie mają. Zagospodarowaliśmy sobie zatem nasz czas na zwiedzanie miasta, poznawanie kultury, pisanie oraz stworzenie hipotetycznego planu podróży po Azerbejdżanie i Iranie, a także upragniony odpoczynek. 

Gdy tylko otrzymaliśmy wizy tranzytowe do Azerbejdżanu, ruszyliśmy na granicę jak burza. Z powodu różnych długości wiz irańskich (14 dni dla Mateusza i Bartka i 21 dla mnie i Doroty) postanowiliśmy się rozdzielić. Zostawiając chłopaków w Gruzji, sami przemierzaliśmy nigdy wcześniej przez nas nieodkryte tereny Azerbejdżanu. Rozpoczęło się odliczanie - mieliśmy pięć dni na przejazd do Iranu. Niedługo po przekroczeniu granicy udało nam się złapać wywrotkę, której kierowca deklarował, że jedzie do Baku. Nie mówiliśmy jednak wspólnym językiem, co zaowocowało dla nas wycieczką krajoznawczą - zamiast jechać w linii prostej autostradą do Baku, kierowca w pierwszej kolejności skierował się na południe, całkiem blisko irańskiej granicy, a dopiero po załadowaniu swojej wywrotki ruszył do stolicy kraju. Nie wyszło nam jednak na złe owe porwanie, gdyż dzięki temu ujrzeliśmy, jak wygląda sytuacja azerskich wiosek, która kolorowo nie wyglądała. Pomijając widok budynków, które wyglądały jakby tuż po przejściu huraganu lub też wojny, razem wspólnie przyznaliśmy, że nigdy więcej nie będziemy już narzekać na stan polskich dróg. W Azerbejdżanie istnieją drogi widmo, które znajdują się tylko na mapach, a w rzeczywistości są glinianym klepiskiem z kilkoma szeregami kolein. Niekiedy zdarzy się kawałek asfaltu przyozdobiony setkami dziur, lecz to jednak rzadkość. Sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy dojeżdżaliśmy do stolicy - wtedy dostrzec można było pieniądze płynące z ropy. Baku różni się znacznie od pozostałem części kraju. Jest bardziej europejskie, bogate, czyste. Rzec by można - piękne. W mieście gościła nas dwójka amerykanów o imionach Steve oraz Max, choć w trakcie dwudniowego poznaliśmy także kilku tubylców i trzeba im przyznać, że to całkiem mili ludzie. 

Z Baku ruszyliśmy na południe, w stronę irańskiej granicy. Nim jednak dotarliśmy do Iranu, odwiedziliśmy kilka interesujących miejsc po drodze. Najciekawszymi z nich były petroglify (symbole wykute w skałach) w Gobustanie, które archeolodzy datują nawet na 30.000lat wstecz. W tymże samym mieście odwiedziliśmy także wulkany błotne, które podobno znaleźć można jedynie w czterech miejscach na naszej pięknej planecie. W jednym z kraterów owych wulkanów Dorota przypadkowo wzięła malutką kąpiel. Na szczęście tylko lekko powyżej kostek. 

W ostatnią noc przed przekroczeniem granicy irańskiej zatrzymaliśmy się w jednym z miast nieopodal niej. Gdy tylko wyskoczyłem z paki dostawczaka (jazda autostopem czasem bywa bardzo ciekawa),a Dorota wyszła z jego kabiny, od razu zostaliśmy otoczeni przez grupę złotozębnych taksówkarzy. Chcieli nas zabrać do taniego hotelu za przyzwoitą cenę. Niestety w kieszeniach mieliśmy jakieś trzy manaty, więc opcja hotelu nie wchodziła w grę. Zresztą do tej pory nie zapłaciliśmy za nocleg złamanego grosza i tego zamierzaliśmy się trzymać, a do spania w namiocie jesteśmy przyzwyczajeni. W końcu jednak jeden z taksówkarzy, widząc, że jesteśmy bez grosza przy duszy, zaproponował nam nocleg. Przystaliśmy na propozycję. 

Kolejnego dnia zmagaliśmy się z przejściem granicznym w Astarze. Nie spodziewaliśmy się jednak, że aby dostać się do Iranu, będziemy musieli walczyć o pozycję w wąskiej klatce, która stanowiła zarazem kolejkę. By nie zginąć zadeptanym lub też przygniecionym przez tłum, przez kilka dobrych godzin stawialiśmy opór rozpychając się łokciami i kolanami. W końcu jeden ze strażników granicznych rzucił "przepuśćcie turystów" i wszystko poszło jak z płatka. Tłum rozstąpił się jak za dotknięciem magicznej różdżki, a my przedostaliśmy się na drugą stronę. Żegnaliśmy Azerbejdżan, witaliśmy Iran.

Po stronie Irańskiej tłum był nawet większy, jednak bardziej zorganizowany i mniej dziki. "Aaach, turyści! Witamy w Iranie" usłyszeliśmy od irańskiego strażnika granicznego. Chwilę później byliśmy po drugiej stronie. 

W Iranie wszystko jest nielegalne. Nielegalne jest posiadanie satelity, konta facebookowego, czy trzymanie dziewczyny za rękę na ławce w parku. Nielegalne jest także niezasłonięcie włosów chustą przez kobiety oraz noszenie krótkich spodenek przez mężczyzn. A to był tylko malutki czubek ogromnej góry lodowej nakazów i zakazów prawa irańskiego. Musieliśmy mieć to na uwadze stawiając nasze pierwsze kroki w tym kraju. Niespecjalnie wiedzieliśmy na co być przygotowanym podróżując po dawnych terenach Persji, dlatego też byliśmy ogromnie zafascynowani tymże etapem podróży. Początkowo stopowanie było dla nas kwestią nieodgadnioną. Wystarczyło się jednak ustawić przy drodze i wyciągnąć dłoń przed siebie (z zaznaczeniem, że w Iranie nie wystawia się kciuka, gdyż niektórzy mogą to odebrać jako gest obraźliwy, porównywalny ze środkowym palcem w naszej kulturze), a w przeciągu minuty zatrzymywało się około dziesięciu samochodów,a każdy z kierowców wyszedł do nas i mówił coś w nieznanym nam języku. Dużo czasu zajęło nam pozbycie się natrętów. Jak się okazało, w Iranie pojęcie autostopu jest nieznane. Nie chodzi tylko o to, że nie ma słowa określającego czynność „autostopowania”. Sęk w tym, że Irańczycy po prostu nie potrafią pojąć, że można podróżować w ten sposób, nie płacąc przy tym ani lira. "No money! Pul ne!" tak brzmiało magiczne zaklęcie, które odpędzało tych, którzy chcieli podwozić nas za pieniądze. Pozostawali tylko ci bezinteresowni, a tych w Iranie jest niemało.

Pierwszym miastem, w którym się zatrzymaliśmy było Tabriz. W przeciągu zaledwie dwóch godzin usłyszeliśmy około stu razy pytanie "Skąd jesteście?" i powitanie "Welcome to Iran! Thank you for visiting!". Pomimo, że nie udało nam się znaleźć nikogo na CS, ludzie sami zapraszali nas do siebie na herbatkę, obiad czy nocleg. W końcu przystaliśmy na propozycję pewnego młodego nauczyciela matematyki o imieniu Mahmut. Ten wyjaśnił nam powierzchownie, jak wygląda życie w Iranie i jak zwykli obywatele pozbawieni są wolności. Nie mogłem przeboleć, jak naród tak wspaniały przytłoczony jest sytuacją polityczną.

Po, jak się okazało, tureckim Tabriz, udaliśmy się do Khandovanu, małej wioski w większości wykutej w skałach, w dalszym ciągu zamieszkałej przez ludzi. Prawdziwa uczta dla oczu i wyobraźni. Następnie udaliśmy się do stolicy - Teheranu. Ponownie czekała nas bitwa o wizę, tym razem pakistańską tranzytową. Nim jednak na dobre ją stoczyliśmy, prześlizgnęliśmy się jeszcze do Meshedu - najświętszego miasta Szyitów.

Gdy dojechaliśmy do Teheranu, w którym nareszcie spotkaliśmy się w pełnym składzie po ponad dwóch tygodniach rozłąki, opowiedzieliśmy sobie nasze dwie różne historie o podróży po Azerbejdżanie i pierwszym kontakcie z Islamską Republiką Iranu. Swoją opowieść Karol przedstawił w poprzednim tekście, nasza wyglądała nieco inaczej.

Po rozłące w Tbilisi, ja i Mateusz odczekaliśmy jeden dzień i ruszyliśmy w nieodkryte przez nas części Gruzji. Naszym łupem padł wschód kraju, a konkretnie Sighnaghi. Wcześnie rano wyjechaliśmy z miasta, gdyż spodziewaliśmy się pewnych problemów z autostopem po ponad tygodniu rozluźnienia w Tbilisi. Nic bardziej mylnego! Do celu dojechaliśmy dwoma samochodami- rozpadającą się Ładą przejechaliśmy 40 kilometrów, a po kilku minutach od wyjścia z niej udało nam się zatrzymać Opla Astrę, w którym jechało młode małżeństwo. Szczęście nam dzisiaj sprzyjało- jechali akurat do Sighnaghi! Możemy mówić o sporym farcie, ponieważ żeby się dostać do tego miasteczka, trzeba trochę zboczyć z głównych szlaków gruzińskich- nie prowadzi do niego żadna duża droga. Miasteczko od razu zachwyciło nas swoim pięknem! Najbardziej godnym uwagi był stary, 12-kilometrowy miejski mur, który zachował się praktycznie w całości. Przechadzając się po stromych uliczkach Sighnaghi i podziwiając lokalną architekturę, do naszych uszu doszły znajome słowa 'No cześć!'. Zostaliśmy zaczepieni przez Radka i Kamila- dwóch Polaków, którzy przylecieli do Gruzji korzystając z promocji linii lotniczych. Zagadali do nas, ponieważ założyli się skąd jesteśmy. Tak się złożyło, że to właśnie z nimi spędziliśmy resztę dnia, zwiedzając całe miasteczko, smakując lokalnych dań i trunków. Z racji tego, że jednym z warunków naszej wyprawy jest niepłacenie za nocleg, a my nie znaleźliśmy na Couchsurfingu żadnego gospodarza z tego miasteczka, rozbiliśmy namiot przy miejskim murze i tam przekoczowaliśmy noc.

Następnego dnia, z lekkim bólem głowy wyruszyliśmy w dalszą podróż. Nie wiedzieliśmy do końca gdzie się możemy udać. Spojrzeliśmy na mapę i na 'chybił-trafił' wybraliśmy Gurjaami- małe miasteczko, o którym nic wcześniej nie słyszeliśmy. Jak się okazało, dotarcie do niego nie sprawiło nam żadnego problemu. Spod Sighnaghi złapaliśmy samochód, który bezpośrednio jechał do naszego celu. Na miejscu nie mieliśmy pojęcia co możemy zwiedzić, a w punkcie informacyjnym bardzo miła recepcjonistka powiedziała, że mają tutaj 'jakieś kościoły, budynki...' ale mapy nikt nie sporządził. Dowiedzieliśmy się za to, że jest tu fabryka wina, którą podobno można zwiedzić- tak powstał pierwszy cel naszej wycieczki. Na terenie fabryki pracownicy (którzy akurat spożywali obiad po skończonej pracy) powiedzieli, że zwiedzanie nie jest możliwe, a poza tym nie ma tu za bardzo czego oglądać. Podzielili się za to z nami obiadem i dali spróbować finalnego produktu z ich fabryki- godne polecenia! Dogadaliśmy się z ochroniarzem, że jeśli nie znajdziemy żadnego noclegu w mieście, będziemy mogli rozbić namiot na terenie zakładu- nie musieliśmy już martwić się o nocleg. Zostawiliśmy plecaki i poszliśmy na zwiedzanie Gurjaani. Gdy snuliśmy się bez celu niedaleko fabryki wina, zagadał do nas pewien miejscowy chłopak, który wybrał się na wieczorne bieganie. Po krótkiej rozmowie zaproponował nam, że oprowadzi nas po miasteczku, a potem będziemy mogli przenieść się do jego domu i tam spędzić noc. Prawdopodobnie połączyła nas miłość do piłki nożnej- my chcieliśmy gdzieś obejrzeć mecz Ligi Mistrzów (stąd wyszło zaproszenie do jego domu), a Aleks był piłkarzem! Pokazał nam wszystkie ciekawe miejsca jego miasteczka (w tym błotne wulkany), zabraliśmy swoje plecaki z winiarni i poszliśmy do jego domu, w którym obejrzeliśmy tylko połowę upragnionego meczu, po czym padnięci poszliśmy spać.

Rankiem, po pożegnaniu się z naszym gospodarzem, rozpoczęliśmy swoją kolejną podróż. Tym razem do pokonania mieliśmy zaledwie 70 kilometrów- celem było przejście graniczne prowadzące do Azerbejdżanu. Z racji tego, że mieliśmy tylko 5-dniowe wizy azerskie, postanowiliśmy rozbić namiot tuż przy granicy i przekroczyć ją zaraz po północy. W ten sposób wydłużymy do maksimum czas, który możemy spędzić w tamtym kraju. Kilkoma samochodami dojechaliśmy do celu i koło godziny 17. rozstawiliśmy namiot na polu, 500 metrów od przejścia granicznego. Los chciał, żeby ten czas zleciał nam w towarzystwie małego kotka, który przypałętał się do nas w drodze do naszego dzikiego obozowiska. Nie dość, że zjadł nam połowę zapasów żywnościowych, to jeszcze szantażem (a raczej panicznym miaukiem) zmusił nas do wpuszczenia go na noc do środka namiotu! Po północy zwinęliśmy namiot, zjedliśmy zupę (z części której znowu okradł nas kociak) i poszliśmy w kierunku przejścia granicznego. Gdy przechodziliśmy koło pobliskiego gospodarstwa, kociak który do tej pory podróżował na klapie mojego plecaka, zeskoczył i czmychnął do środka domu. Sierściuch nie był nawet bezdomny- po prostu nas wykorzystał!

Przejście przez granicę przeszło bez najmniejszych problemów. Spodziewaliśmy się, że celnicy będą czepiać się ormiańskich stempli w naszych paszportach (oba kraje nie pałają do siebie wielką miłością), ale nie zwrócili nawet na nie uwagi. Gruzińscy celnicy powiedzieli nam, że to już nie to samo co kilka lat temu, teraz już raczej nie przejmują się podróżnikami, którzy w swojej drodze zahaczyli o Armenię. Opowiedzieli za to o pewnym człowieku, który 6 lat temu przekraczał tę granicę. Azerscy celnicy źle przeczytali napis na jego koszulce- zamiast 'Armani' ujrzeli napis 'Armenia'- chłopak musiał ewakuować się z powrotem na stronę gruzińską. W potarganej koszulce. Jeszcze po gruzińskiej stronie przejścia ujrzeliśmy ogromny szyld o zastanawiającej treści: Azerbaijan border. GOOD LUCK! (Azerska granica. POWODZENIA!)

Trasa po Azerbejdżanie przebiegła podobnie do podróży Karola i Doroty- od granicy kierowaliśmy się do Baku, stamtąd przez petroglify w Gobustanie do granicy z Iranem. Początek i koniec azerskiej przygody różnił się jednak nieco od opowieści naszej drugiej drużyny. Jak wspominałem, tuż po północy przekroczyliśmy granicę i zaczęliśmy łapać stopa do pierwszego celu, który sobie wyznaczyliśmy- Seki. Panująca od pewnego czasu dobra passa naszej podróży autostopem nie zawiodła nas i tym razem. Do celu dojechaliśmy dwoma samochodami- pierwszym transportem była taksówka, która właśnie skończyła swoją zmianę przy granicy i zawiozła nas 40 kilometrów w stronę celu (oczywiście za darmo). Tam, po zaledwie 5 minutach czekania w 6-stopniowym mrozie, złapaliśmy samochód na białoruskich rejestracjach. Gabriel- kierowca, wracał od rodziny na Białorusi do swojego domu... w Seki! Był to jego trzeci dzień (a właściwie już noc) w drodze, więc zdecydował się nas zabrać, by zwalczyć nudę i zmęczenie. Gdy dowiedział się, że nie mamy żadnego miejsca na nocleg, bez wahania zaprosił nas do siebie- oczywiście zaproszenie przyjęliśmy! Koło 3. w nocy dojechaliśmy do domu Gabriela, który obudził pół rodziny by sporządzić dla nas kolację. Siedzieliśmy prawie do 7. rano pijąc herbatę i opowiadając o naszych przygodach.

Obudziliśmy się zaledwie po dwóch godzinach. Bratanek Gabriela zabrał nas na zwiedzanie miasteczka. Mieliśmy je obejrzeć w krótkim czasie, a po południu zacząć łapać stopa w kierunku Baku. Jak się później dowiedzieliśmy, plan Gabriela był zupełnie inny. Bez naszej wiedzy, podczas naszej nieobecności, Gabriel wraz z rodziną przygotował wykwintny obiad, na który zostaliśmy zaproszeni po zwiedzaniu Seki. Jakże wielkie było nasze zdziwienie, gdy po powrocie ujrzeliśmy stół po brzegi zastawiony jedzeniem! Na domiar 'złego', Gabriel wyciągnął odrobinę lokalnego trunku i powiedział, że nie puści nas bez wcześniejszego wypróbowania jego smaku. Szybkie zwiedzanie miasta zamieniło się w wielką, kilkugodzinną ucztę, którą Gabriel zwieńczył informacją, że nie wypuści nas z jego domu zbyt wcześnie. Na protesty, że 'nie mamy dużo czasu', że 'wiza tylko tranzytowa', także miał plan- wykupił nam bilety na bezpośredni autobus do Baku... Nie mieliśmy już żadnych argumentów i przystaliśmy na jego propozycję. Nie wiem czy podróż opłaconym autobusem z WiFi na pokładzie zalicza się do autostopu, lecz do planowanego taniego podróżowania na pewno! Takim sposobem już pierwszego, jakże długiego dnia wizyty w Azerbejdżanie, dojechaliśmy do jego stolicy- Baku.

Ten odcinek drogi przebiegł nam bardzo podobnie do podróży Karola i Doroty. Też zatrzymaliśmy się u tych samych Amerykanów, zwiedziliśmy praktycznie te same miejsca w stolicy i także po niej pojechaliśmy obejrzeć petroglify w Gobustanie. Różnica pojawiła się w Astarze- przygranicznym miasteczku leżącym na terenie dwóch krajów- Azerbejdżanu i Iranu. Dotarliśmy tam nocą między czwartym, a piątym dniem ważności azerskiej wizy. Granica okazała się być zamknięta, więc tradycyjnie już rozbiliśmy namiot w pobliżu przejścia i czekaliśmy do rana, aż ją otworzą.

O poranku obudziło nas kilkunastu tubylców zgromadzonych wokół naszego namiotu i rozmyślających kto to się u nich pojawił. Po kilkunastu minutach rozmowy udało nam się wytłumaczyć, że nie jesteśmy żadnymi szpiegami, tylko podróżnikami, od kilku dni spaliśmy nie więcej niż 4 godziny każdej nocy, więc chcemy jeszcze trochę odpocząć w oczekiwaniu na otwarcie granicy. Zrozumieli i zostawili nas w spokoju. Spokój ten jednak nie trwał zbyt długo. Po złożeniu namiotu chcieliśmy podejść do jakiejś lokalnej kafejki internetowej, by skontaktować się z drugą drużyną i zobaczyć czy nie zostawili nam jakiejś wiadomości na mailu. Niestety do kafejki nie dotarliśmy. Zatrzymał nas patrol pograniczników, który musiał dostać informację o namiocie w okolicy przejścia granicznego. Zabrali nas do ichniejszej bazy, w której spędziliśmy południe. Dopiero po jakimś czasie dowiedzieliśmy się o co im chodziło. Dopiero teraz ktoś postanowił przyczepić się do naszych ormiańskich stempli w paszporcie. Ponad godzinę zajęło nam tłumaczenie po co byliśmy w Armenii, co tam robiliśmy, co widzieliśmy, gdzie spaliśmy itd. Oczywiście musieliśmy dodać, że Armenia jest niczym w porównaniu z ich pięknym Azerbejdżanem, więc po przejrzeniu kart pamięci w aparacie Mateusza puścili nas wolno. Przed nami pojawiło się kolejne wyzwanie- irańskie przejście graniczne. Na szczęście obyło się bez żadnych problemów, a właściwie byliśmy traktowani jak VIP- wszędzie wchodziliśmy bez kolejki, a do ostatniego, irańskiego okienka zostaliśmy ustawieni na początku kolejki dla osób uprzywilejowanych. Nieco niezręcznie czułem się, gdy człowiek bez jednej nogi kazał nam ustawić się przed nim... Wszystkie graniczne procedury zajęły w sumie 20 minut i po chwili stanął przed nami zupełnie inny, niezbadany dotąd Świat- Iran.

Cały nasz pobyt w tym kraju, od granicy do Teheranu kręcił się wokół jednej osoby- Rezy. Reza był pierwszym kierowcą, którego złapaliśmy przy granicy i podróżowaliśmy z nim przez kilka kolejnych dni, do samej stolicy Iranu. Przez ten czas zdążyliśmy się z nim zaprzyjaźnić. Po drodze odwiedziliśmy jego miejsce pracy, w którym musiał rozładować towar (był kierowcą ciężarówki), potem cały dzień przesiedzieliśmy w Lahijanie- jego rodzinnej miejscowości słynącej z produkcji najlepszej herbaty w całym kraju. Podczas podróży z Rezą dwa razy spaliśmy w drodze- raz pod wiatą w parku miejskim, drugi raz na pustej już pace jego samochodu. Przez cały czas Reza zajmował się nami jak własnymi synami- opiekował się, kupował przekąski, obiady, napoje, opowiadał o swoim kraju, pokazywał co ciekawsze miejsca i zapewnił nam nocleg w Teheranie, do którego dojechaliśmy śpiąc na pace jego ciężarówki. Na miejscu poznaliśmy jego żonę oraz dwie córki, z którymi spędziliśmy dwa pierwsze dni wizyty w stolicy Iranu (czekaliśmy aż Karol i Dorota wrócą z wycieczki do Meshedu). Znaliśmy się z Rezą i jego rodziną zaledwie kilka dni, ale żegnaliśmy się jakbyśmy znali się od zawsze. Takie osoby na długo utkwią w naszych wspomnieniach!

Drugiego 'teherańskiego' wieczora, Reza zawiózł nas do naszego Couchsurfingowego gospodarza- Hamida, u którego następnego poranka, po ponad dwóch tygodniach rozłąki, spotkaliśmy się ponownie z drugą drużyną- Karolem i Dorotą. O naszych dalszych, wspólnych już irańskich przygodach (a było ich niemało!), napiszemy dla Was już w następnym odcinku. Bądźcie czujni!

Bartek wraz z ekipą Wesołego Wędrowca

(Facebook.com/JollyWanderer)

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Tanie linie trują! Ryanair i Wizz Air na czele

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na katowice.naszemiasto.pl Nasze Miasto