Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wigilie Aniołów Stróżów

Grażyna Kuźnik
Ciepłe wnętrza kamienicy przy ul. Gliwickiej przyciągają wiele okolicznych dzieciaków, które się tu uczą i bawią.
Ciepłe wnętrza kamienicy przy ul. Gliwickiej przyciągają wiele okolicznych dzieciaków, które się tu uczą i bawią. fot. Lucyna Nenow.
Dla podopiecznych i społeczników Domu Aniołów Stróżów Stowarzyszenia Pomocy Dzieciom i Młodzieży wszystko zaczęło się w Wigilię i ten dzień zawsze przynosi im dobrą nowinę. Jedni z pierwszych w kraju streetworkerzy zaczynali w Katowicach od zera; musieli włamać się do rudery, żeby dla pozbieranych z ulicy dzieciaków zdobyć kąt na wigilijną wieczerzę.

Jedli zimny barszcz wśród rupieci i trzaskającego mrozu, ale była to ich najpiękniejsza Wigilia. Miasto pozwoliło im zostać. Tutaj Adrian Kowalski, młody student teologii, założył stowarzyszenie i azyl dla dzieci ulicy; smarkatych kieszonkowców, sprzedających się dziewczynek i wąchaczy kleju. Dzisiaj, po 15 latach, Dom Aniołów Stróżów zwyciężył w konkursie dla najlepszych organizacji pozarządowych i ma nie kąt, ale całą kamienicę dla ulicznych dzieciaków.

- Kiedyś nie wiedziałem, że istnieją. Pokazał mi je Krystian, kieszonkowiec, chłopiec poznany na świątecznym poczęstunku dla bezdomnych. Poszedłem z nim do kanałów, na klatki schodowe, do pustostanów. Zobaczyłem dzieci z plastikowymi workami z klejem przy twarzach, zmarznięte, głodne. Niczyje. Ukrywają się, starają się przeżyć. A życie na ulicy jest strasznie ciężkie - mówi Adrian Kowalski.

Każdy dobry gest dorosłych w ich stronę przyjmują z niedowierzaniem, ale i wdzięcznością. Krystian zapamiętał, że Adrian się nim przejął. Dlatego sam go odnalazł w seminarium, kiedy jego kumpel został pchnięty nożem. To dzięki Krystianowi, który wiedział, komu zaufać, wielu dzieci nie pochłonęła ulica.

Przez Dom Aniołów Stróżów przewinęły się setki dzieci. Nie każdemu udało się wyprostować życie, ale część skorzystała z szansy; zdobyła zawód, pracuje. To ci, którzy uwierzyli w pomoc i siłę Aniołów. - Nie liczymy na to, że nasi wychowankowie zrobią wielkie kariery. Jak mówi nasza piosenka - "Cała rzecz w tym, żeby żyć." Godnie, spokojnie, a nawet w ogóle - dodaje Barbara Wichary, prezes stowarzyszenia.

Nie wiadomo, ile dzieci koczuje całymi dniami na ulicach. Jak wynika z danych Śląskiego Kuratorium Oświaty, w ubiegłym roku 1685 uczniów szkół podstawowych i gimnazjalnych w ogóle nie chodziło do szkoły. O kilkaset więcej niż w latach poprzednich.

Założyciel "Domu Aniołów Stróżów" każdą z Wigilii w ciągu 15 lat pracy z dziećmi ulicy zaczynał ze smutkiem, że ta piękna chwila musi się skończyć. Ale okazało się, że to dopiero początek dobrego. W tym właśnie, zdaniem Adriana Kowalskiego, tkwi czar Bożego Narodzenia. W ciemnościach pojawia się nadzieja.

Kiedy w pewną Wigilię stał na ulicy z garstką głodnych dzieciaków, które w niego wierzyły, a on nie miał pojęcia gdzie z nimi pójść, nie przeczuwał, co szykuje mu los. Nie mógł marzyć, że kiedyś zbudują dla siebie cały dom; z kuchniami na każdym piętrze, pufami do odpoczynku, książkami, zabawkami.

- Tylko cud mógłby to sprawić. Ale to zdarzyło się naprawdę - przyznaje Adrian Kowalski.

Szli do przodu krok po kroku, powoli. Najpierw wolontariusze, przyjaciele Adriana spotykali się z dziećmi na klatkach schodowych i na dworcu. Zdarzało się, że ktoś zapraszał grupę do siebie. Widzieli wtedy brudne nory, pełne pijanych albo chorych, nie radzących sobie z życiem ludzi. Ich dzieci musiały kraść, żeby przetrwać. Na ulicy szukały jedzenia, wsparcia, miłości. Nie znajdowały.

- Kiedyś z siostrą Anną Bałchan, zwaną dzisiaj siostrą od prostytutek, której podpowiadałem, co to jest praca streetworkera, spędziliśmy Wigilię u dziewczyn pracujących na ulicy. Było ciepło, serdecznie. Poświęcały się, żeby utrzymać bliskich, ich życie było koszmarem. Starały się jakoś ocalić swoją godność. Przygotowały Wigilię, o której trudno zapomnieć - wspomina Adrian.

Lata mijały, a bieda zostawała. Do "Domu Aniołów Stróżów" przy placu Andrzeja, zrujnowanej oficyny, którą użyczyło im miasto, zaglądały dzieciaki tak samo głodne. Kiedy wyprowadzili się, w ciągu jednego dnia złomiarze wynieśli wszystko, co się dało.

Na Załężu, najbiedniejszej dzielnicy Katowic, nowy dom "Aniołów" jest jak wyspa na morzu. Może tu wejść dziecko lub nastolatek, gdy jest mu źle, gdy już nie da się wytrzymać na klatce schodowej albo w piwnicznym klubie. Trzeba mieć zgodę rodziców, to wszystko. A potem przestrzegać zasad, czekając na nagrody. Zaszczytem jest, głosi regulamin, móc odbierać domofon jak gospodarz domu. Trzeba się starać, nie kłamać. Nigdy nie wolno używać przemocy. Przychodzi tutaj 60 dzieci na prawie cały dzień, czasem któreś musi nocować.

Stary familok, dzięki "Aniołom" i pomocy miasta, odzyskał życie. Na każdym piętrze budynku główne miejsce zajmuje kuchnia i duży stół.

- Jedzenie jest ważne - podkreśla Wanda Gołębiewska, wychowawczyni. - Nie tylko dlatego, że dzieci są głodne, ale też uczą się bezinteresowności. Pomagają gotować dla innych. Czasem to dla nich trudne, nowe. Muszą też planować, mamy pieniądze tylko na jeden posiłek. Mówią, zrobimy płatki na mleku, to, co najprostsze. Ale ja przekonuję, że warto ugotować porządną zupę, chociaż to wymaga wysiłku. Liczy się jednak skutek, po płatkach będą zaraz głodne, a po zupie nie. Przy gotowaniu wiele można się nauczyć, również o życiu.

Dzieciaki chętnie odrywają się od prozy codzienności. Niektóre wąchały klej, piły, brały narkotyki. To, co widzą w domach, przeraża je. Rodzice często nie pracują, więc nie znają zwykłych zawodów. Ale oglądają telewizję i brakuje im uwagi dorosłych. Kim chcą być?

- Sławnym piłkarzem - mówi mały Patryk. Dziewczynki dorzucają: aktorką, piosenkarką, modelką, gwiazdą filmową. Wszyscy wtedy będą ich podziwiać.

Dzieci mają pomoc w odrabianiu lekcji, dostają zeszyty i książki, ale nie tak łatwo odkręcić zło, które ich spotkało. W "Domu Aniołów Stróżów" jest poradnia rodzinna; pracownicy docierają do rodziców dzieci, żeby znaleźć przyczynę problemów. I często się przekonują, że bieda jest chorobą dziedziczną, matka czy ojciec też kiedyś dorastali na ulicy. Nie wiedzą, co robić, żeby żyć inaczej.

15 lat temu garstka dzieciaków stała na chodniku, nie wierząc w swoją przyszłość, nawet w to, że dzień Wigilii nie spędzą na mrozie. Ale dostały się pod opiekę "Aniołów Stróżów". Odtąd miały już gdzie się ogrzać, komuś na nich zależało. Co to zmieniło w ich życiu?

- Niektórych już nie ma. Mogliśmy tylko ułatwić im trochę życie; dać miejsce, gdzie czuli się bezpiecznie. Posiłek, zabawę, wiedzę, uwagę. Tu czuli się dziećmi, którymi przecież byli - mówi Barbara Kaczmarczyk-Wichary, kiedyś wolontariuszka, dzisiaj prezes Stowarzyszenia Pomocy Dzieciom i Młodzieży "Dom Aniołów Stróżów". - Wszystkim naszym dzieciakom wskazywaliśmy inną drogę. Nie każdy chciał czy mógł nią iść. Ale chociaż wiedział, że taka droga jest.

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na katowice.naszemiasto.pl Nasze Miasto