MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Śmierć ze znakiem zapytania

Agata Pustułka
Józef Gorszczyński zginął 15 sierpnia 2003 roku – samolot JK–05 Junior którym leciał, runął na ziemię z wysokości 80 metrów. Fot. Tomasz Jodłowski
Józef Gorszczyński zginął 15 sierpnia 2003 roku – samolot JK–05 Junior którym leciał, runął na ziemię z wysokości 80 metrów. Fot. Tomasz Jodłowski
Dwa lata temu w katastrofie lotniczej na katowickim Muchowcu zginął Józef Gorszczyński, jeden z najlepszych polskich pilotów. Do dziś tajemnica jego śmierci nie została rozwiązana, choć prywatne śledztwo w tej sprawie ...

Dwa lata temu w katastrofie lotniczej na katowickim Muchowcu zginął Józef Gorszczyński, jeden z najlepszych polskich pilotów. Do dziś tajemnica jego śmierci nie została rozwiązana, choć prywatne śledztwo w tej sprawie prowadzi jego syn.

Gorszczyński pierwszy raz wsiadł do samolotu jako kilkulatek. Przelot nad Katowicami był urodzinowym prezentem od wujka. Wtedy zakochał się w lataniu, a lotnisko na Muchowcu stało się jego drugim domem. Tu skonstruował pierwszy w Polsce prywatny samolot, pieszczotliwie nazwany „Pchełką” i poznał swoją przyszłą żonę Wiesławę. Tu także zginął 15 sierpnia 2003 roku – samolot JK–05 Junior, którym leciał, runął na ziemię z wysokości 80 metrów.
Uderzenie było tak silne, że kadłub przełamał się na dwie części, a skrzydła odwróciły się. Gorszczyński i towarzyszący mu pilot Jerzy Pałasz, właściciel samolotu, na którym zdążył wylatać zaledwie 40 godzin, zginęli na miejscu.

Śmiertelny korkociąg

Wypadek widział jeden z mieszkańców pobliskiego osiedla Paderewskiego. Jego zdaniem pilot usiłował zawrócić na lotnisko. Nawet zatoczył półkole, ale w pewnej chwili jakby stanął w miejscu i zaczął pikować.
– Ta relacja sugeruje, że piloci próbowali zawrócić na lotnisko. Jednak może być bardzo myląca – wyjaśnia Zygmunt, syn Gorszczyńskiego – Gdy samolot osiąga tzw. prędkość przeciągnięcia, przy której dochodzi do oderwania się strug powietrza od górnej powierzchni płata, wpada w tzw. korkociąg. W pierwszej chwili wygląda to jak dość gwałtowny zakręt, po którym samolot spada na ziemię wirując i aby możliwe było odzyskanie sterowności, potrzeba dużego zapasu wysokości, doświadczenia i opanowania.
Zygmunt bezpośrednio po wypadku rozmawiał z człowiekiem, który widział całe zdarzenie i pierwszy znalazł się na miejscu, w którym upadł samolot. Stwierdził on, że przy starcie silnik przerwał i samolot od razu „zwalił się w korkociąg”.

Zgodnie z instrukcją

O wypadku ojca dowiedział się z Internetu. Chociaż nie podano personaliów ofiar; miał złe przeczucia – nie mówiąc nic matce, wraz z siostrą Haliną (też jest pilotem) pojechał na lotnisko. Od tamtej chwili minęły prawie dwa lata, jednak wciąż nie wiadomo, czemu doszło do wypadku. Kto zawinił?
Zygmunt próbuje zrekonstruować ostatnie chwile życia swego ojca. Wiadomo, że feralnego dnia wcześnie rano poleciał wraz z towarzyszącym mu pilotem do Bielska. Tuż przed godziną dziesiątą byli w Katowicach – zatankowali 60 litrów paliwa i znów chcieli gdzieś polecieć. Gdzie? Tego nie dowiemy się już nigdy.
Zaraz po katastrofie pojawiły się informacje, że zawinili piloci, bo zapomnieli otworzyć kran dopływu paliwa. Miał zgubić ich pośpiech.
– Kompletna bzdura – oburza się Zygmunt. – W instrukcji użytkowania tego samolotu w locie jest wyraźnie powiedziane, że w momencie przerwania pracy przez silnik należy wyłączyć zapłon i odciąć dopływ paliwa, aby w razie rozbicia się samolotu zminimalizować ryzyko pożaru. Policjant, który przesłuchiwał mnie po wypadku potwierdził, że zapłon był wyłączony. Te dwa fakty świadczą, że piloci zadziałali prawidłowo.
Sprawą z urzędu zajęła się prokuratura, jednak śledztwo utknęło póki co w martwym punkcie, bo Państwowa Komisja Wypadków Lotniczych w Warszawie do dziś nie wydała opinii na temat przyczyn tragedii.
– Raport będzie gotowy w najbliższym czasie – obiecuje zajmujący się sprawą Jerzy Kędzierski. – Zgodnie z naszą procedurą o wynikach najpierw zostaną poinformowane rodziny, które będą mogły wnieść swoje uwagi. Oznacza to kolejne tygodnie, a może miesiące oczekiwania.

Junior lubił się psuć

Zygmunt na własną rękę zaczął badać okoliczności wypadku ojca, kojarzyć fakty. Okazało się, że tylko w 2003 roku, oprócz wypadku Gorszczyńskiego, doszło do jeszcze dwóch wypadków samolotu Junior, w których piloci ratowali się awaryjnym lądowaniem. W innej katastrofie w 2000 roku zginął bardzo doświadczony pilot, prezes Aeroklubu Toruńskiego Sławomir W. Po starcie silnik w samolocie, którym leciał... rozpadł się. Pilot spłonął we wraku. Jego żona próbowała oczyścić imię męża – bezskutecznie. Komisja orzekła, że przyczyną był błąd pilota.
Rok 2004 – Zygmunt W. leciał na poszerzonym Juniorze, w którym konstruktorzy wydłużyli o 70 centymetrów skrzydła. Na wysokości 600 metrów jedno z nich oderwało się. Oblatywacz nie miał szans na ratunek. Wypadek tego pilota, który w powietrzu spędził ponad 8,5 tysiąca godzin i przetestował kilkadziesiąt maszyn, był ciosem dla całego środowiska.
– W tej sprawie nasze prace są na ukończeniu. Za około trzy tygodnie można spodziewać się raportu. Jesteśmy odpowiedzialni za każde słowo, dlatego potrzebujemy czasu na sformułowanie wniosków – tłumaczy wiceprzewodniczący komisji Edmund Klich.

Na co tu czekać?

– Czy naprawdę trzeba tyle czekać, by stwierdzić, że coś z tymi samolotami jest nie tak? Czy naprawdę musiało zginąć tylu ludzi? Jasne, komisja jest odpowiedzialna za każde słowo, dlatego potrzebuje czasu na sformułowanie wniosków. To prawda. Ale komisja jest również odpowiedzialna za brak tego słowa... I za życie każdego pilota, który zginął, bo to słowo padło dla niego za późno... – żali się Gorszczyński.
Wypadek podobny do tego na Muchowcu miał miejsce w okolicach Góraszki 18 czerwca 2003 roku, a więc dwa miesiące przed katowicką tragedią. Został opisany w Biuletynie Informacyjnym Bezpieczeństwa Lotów. „Po około 20 minutach lotu, na wysokości ok. 200 metrów, silnik samolotu nagle przerwał pracę. Pilot skierował samolot w stronę pola przymusowego lądowania. W momencie, gdy silnik zatrzymał się całkowicie, pilot zdecydował o lądowaniu w poprzek wcześniej wybranego pola. (...) Po wypuszczeniu klap i wyłączeniu iskrowników wylądował w rowie. Pilot wyłączył główny wyłącznik prądu, wszystkie przełączniki oraz zamknął kran paliwa”.
Tym razem pilot i pasażer, mimo awaryjnego lądowania, wyszli z katastrofy bez szwanku. Wstępnie komisja „z dużym prawdopodobieństwem” stwierdziła, że przyczyną wyłączenia się silnika było chwilowe, nadmierne podniesienie się temperatury w komorze silnikowej, powodujące przegrzanie instalacji lub części silnika. Stwierdzono też brak chłodzenia tej części komory silnika, w której znajdują się elementy instalacji zapłonowej.

Zwiększone ryzyko

Właśnie po tym wypadku Ekolot (producent samolotu) wymienił wszystkie czeskie silniki. Samolot, którym leciał Gorszczyński, był fabrycznie wyposażony w nowy silnik firmy Rotax, najlepszy w swojej klasie. – Tylko że powodem wypadku nie była awaria silnika, lecz jego niedostateczne chłodzenie! Wymiana silnika nic tu nie zmieni! – mówi Zygmunt.
Jak czytamy w biuletynie „po wypadku producent samolotu wprowadził dodatkowy chwyt powietrza na górnej powierzchni maski silnika mający na celu chłodzenie miedzy innymi elementów instalacji zapłonowej”.
– Przy starcie silnik nagrzewa się najbardziej, bo pracuje na maksymalnych obrotach z dużym obciążeniem, a ponieważ samolot porusza się z prędkością niewiele większą od prędkości minimalnej, przepływ powietrza przez komorę silnika jest niewielki. To idealne warunki do przegrzania silnika – wyjaśnia Zygmunt Gorszczyński.
– Przerwa w pracy silnika w tego typu samolotach może wystąpić, ale nie jest to sytuacja krytyczna – tłumaczy Henryk Słowik, pełnomocnik firmy Ekolot z Krosna. – Samolot ten, znajdując się np. na wysokości 1000 metrów, bez pracującego silnika potrafi przelecieć jeszcze 15 kilometrów wzdłuż i lądować na łące, w polu. To maszyna o zwiększonym ryzyku użytkowania i każdy kto nią lata, powinien wziąć to sobie do serca.
Słowik nie chce spekulować na temat przyczyn wypadku Gorszczyńskiego, którego znał i nawet latał z nim nad... Spodkiem.
– Niech się wypowie komisja – mówi Słowik. – Wiele razy zastanawialiśmy się, jak mogło dojść do tej katastrofy. Wygląda na to, że piloci nie włączyli kranu dopływu paliwa, a w momencie gdy samolot zaczął spadać wykonali niepotrzebny, niezgodny ze sztuką użytkowania zwrot maszyną.

Została Pchełka

Zygmunt od czasu do czasu odwiedza hangar, w którym stoi zapomniana trochę Pchełka. Razem z mamą chcą ją oddać do muzeum lotnictwa. To bardzo nietypowy samolot i nietypowo się nim steruje – nie ma bowiem steru wysokości (steruje się odchylając w górę lub w dół jedno ze skrzydeł) oraz lotek (nie ma możliwości bezpośredniego sterowania przechyleniem samolotu). Wielu doświadczonych pilotów wysiadało z kabiny „Pchły” z drżącymi kolanami...
– Halina nie zrezygnowała z latania. Mnie tata wyrzucił z kursu za karę za marne oceny w szkole. Wybrałem żeglarstwo. Mamie latanie wybili głowy przyjaciele wiele lat temu. Gdy miała wsiąść z ojcem do samolotu, znajomi powiedzieli, że dzieci muszą mieć przynajmniej jednego rodzica – mówi Zygmunt.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Mateusz Morawiecki przed komisją śledczą

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na katowice.naszemiasto.pl Nasze Miasto