Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rozmowa z JÓZEFEM JĘDRUCHEM, poszukiwanym listem gończym właścicielem KFI Colloseum

Rozmawiał: JERZY WILK
Józef Jędruch. Fot. ANDRZEJ GRYGIEL
Józef Jędruch. Fot. ANDRZEJ GRYGIEL
- Skąd pan do nas dzwoni? - Spoza Polski. - Z Izraela? - Czytałem wasze spekulacje, ale są chybione. Tu, gdzie jestem, jest teraz plus 26 stopni Celsjusza i jest bardzo miło.

- Skąd pan do nas dzwoni?

- Spoza Polski.

- Z Izraela?

- Czytałem wasze spekulacje, ale są chybione. Tu, gdzie jestem, jest teraz plus 26 stopni Celsjusza i jest bardzo miło. Trzymajmy się następującej wersji: przebywam w jednym z cywilizowanych państw afrykańskich.

- Czy ma pan zamiar oddać się w ręce wymiaru sprawiedliwości?

- Oczywiście. Cały czas proszę, żeby prokuratura mnie przesłuchała, a nasza sprawa trafiła do sądu. Warunkiem jest jednak otrzymanie listu żelaznego. W przeciwnym wypadku, kiedy wrócę, trafię na co najmniej rok do aresztu, a prokuratura w tym czasie łaskawie przesłucha mnie ze dwa razy. Takie rozwiązanie mnie nie interesuje. Chcę powiedzieć, że od roku współpracujemy z prokuraturą, moi pełnomocnicy w Polsce dostarczają wszystkie żądane dokumenty, tyle tylko, że po drugiej stronie nie ma dobrej woli.

- Napisał pan list do premiera Millera. Czy zna pan premiera osobiście?

- Nie, nie znam.

- A kogo pan wspierał w ostatnich wyborach parlamentarnych?

- Różne ugrupowania polityczne, nie tylko SLD.

- Na czym polegała pomoc?

- Nie były to bezpośrednio pieniądze, bo nowa ordynacja wyborcza jest bardzo restrykcyjna i ograniczyła możliwość wpłat przez jedną osobę - chyba do 11 tysięcy złotych. Dzisiaj jeszcze nie chcę rozmawiać o tym, w jaki sposób wsparliśmy kampanię SLD i AWS.

- To ja panu pomogę; zafundowaliście lewicy kilka tysięcy wielkich billboardów?

- Tak, elementem pomocy była także kampania billboardowa.

- Ile to kosztowało?

- Dużo. Z ujawnieniem dalszych szczegółów chcę się jednak jeszcze wstrzymać.

- Czy spodziewał się, że nowe ugrupowanie rządzące pomoże wam w zamian w robieniu interesów?

- W Polsce jest cały czas tak, że bez poparcia ugrupowania rządzącego nie da się robić interesów. Może nie jest tak, że żaden biznes nie jest możliwy, ale w 80 procentach robienie interesów bez mocnego oparcia jest raczej niemożliwe. Z politykami trzeba było się ułożyć.

- A czy wcześniej miał pan takie wsparcie ze strony Akcji Wyborczej Solidarność?

- Nie, ale miałem takie wsparcie ze strony związku zawodowego, który w AWS-ie miał bardzo wiele do powiedzenia.

- Skąd wzięły się te kontakty?

- W hutach, które kupowaliśmy, związkowcy mieli bardzo dobrą sytuację; nie tylko nie zwalnialiśmy, ale wręcz przyjmowaliśmy do pracy nowych ludzi. Byliśmy też jedyną realną alternatywą dla kapitału zagranicznego. To na pewno się liczyło.

- Czyli "Solidarność" patrzyła na was łaskawym okiem?

- Tak. Ci ludzie nawet protestowali w chwili, gdy po raz pierwszy znalazłem się w areszcie.

- W liście do premiera napisał pan, że przyczyną pańskich kłopotów była odmowa pomocy finansowej szefom śląskich struktur Urzędu Ochrony Państwa. Czego od pana oczekiwano?

- To dłuższa historia. Każdy duży podmiot gospodarczy, który ma stragiczne znaczenie dla kraju, ma swojego opiekuna ze strony służb specjalnych. Ludzie ci kontrolują przepływ dokumentów, monitorują niektóre spotkania biznesowe. Nie jest to nic nadzwyczajnego. To samo robi dzisiaj Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

- Wiedział pan o tym?

- Oczywiście, bo w dniu kiedy złożyliśmy pierwszą ofertę zakupu huty, musieliśmy przejść akceptację UOP-u. Wówczas wszystko było w porządku. Kłopoty zaczęły się później.

- Kiedy?

- Z chwilą, kiedy nasz obrót wierzytelnościami zaczął rosnąć w postępie geometrycznym. Wtedy nasze interesy zaczęły także funkcjonować w sieci firm powiązanych z UOP-em. Do dziś nie mam pojęcia, jak Urząd Ochrony Państwa rozliczał te podmioty prawne. Pewnych mechanizmów jedynie się domyślam, ale jest chyba za wcześnie, abym je ujawniał.
Miesięcznie wartość naszego obrotu wierzytelnościami wynosiła około 45 milionów złotych, z czego nasz zarobek stanowił od jednego do dziewięciu procent całej kwoty. Taka była nasza marża. Jej beneficjentami chciały być różne osoby. Oprócz tego, że do podziału tego naszego "tortu" ustawiali się politycy, to postanowili przyłączyć się także pracownicy służb specjalnych, którzy weryfikowali pewne nasze dokumenty.

- Żądali dzielenia się zyskiem?

- Zjawisko przybierało różne formy. Proszę pamiętać, że swego czasu w Colloseum mieliśmy największy na Śląsku departament obrotu windykacji i wierzytelności, w którym zatrudnione były 73 osoby. Wielu z tych ludzi było pracownikami policji lub UOP-u. Niech pan pamięta, że zatrudnialiśmy nawet byłego komendanta wojewódzkiego policji.

- Czyli wprost nie wymuszano łapówek od pana?

- Nie wiem jak to określić. Jeden z pracowników UOP zaczął nam bowiem wskazywać podmioty, które miały kończyć układ kompensacyjny. Ostatni w tym łańcuszku zawsze otrzymywał bowiem albo pieniądze, albo towar.

- A jakie to były firmy albo osoby?

- To na razie zachowam dla siebie.

- Twierdzi pan też, że część dokumentów z Colloseum wyniosła pracownica Urzędu Kontroli Skarbowej. Dlaczego miałaby to robić?

- Pewnie na czyjeś polecenie. Kontrola trwała u nas kilka miesięcy, pracownica UKS miała do dyspozycji kserokopiarkę, pokój, a mimo to wynosiła papiery. Zorientowaliśmy się, że coś jest nie w porządku, bo nasza siedziba była monitorowana nie tylko przez kamery, ale także przez urządzenia podsłuchowe. Kiedy powiadomiliśmy o tym kierownictwo katowickiego UKS, zaraz mieliśmy najazd

UOP-u i zabrano nam wszystkie dokumenty.

- No to były przynajmniej bezpieczne...

- Nie do końca, bo wśród tych materiałów były papiery wartościowe, akcje na okaziciela, papiery dłużne.

- Jaka była ich wartość?

- Samych wierzytelności było na około 230 milionów złotych. Teraz dowiedziałem się, że część tych papierów jest w obrocie rynkowym. Są bowiem ludzie, którzy posługują się kserokopiami tych dokumentów. Jak to się więc stało, że wypłynęły one na zewnątrz?

- No właśnie jak?

- To słodka tajemnica kilku panów z tego województwa.

- Proszę powiedzieć jak to jest; prokuratura pana szuka i nie szuka. Dzwoni pan do nas i pewnie do wielu innych osób. Przy obecnym poziomie techniki ustalenie numeru telefonu osoby dzwoniącej nie jest żadnym problemem. Wystarczy założyć podsłuchy kilku osobom. Czy nie jest tak, że komuś zależy na tym, aby pan już tutaj nie wrócił?

- Myślę, że prokuratura jest w tej sprawie inspirowana w ten sposób, aby wszystkie procedury maksymalnie przedłużać.

- A kto może w ten sposób inspirować prokuraturę; konkurencja czy sfery polityczne?

- Myślę, że nasze stosunki z konkurencją układały się co najmniej poprawnie. A prokuratura robi wszystko co w jej mocy, aby nie poprzeć naszego wniosku o list żelazny.

- Ale prokuratura niewiele może. Przecież taki list wydaje sąd.

- Zgoda, ale sąd może wydać taki dokument tylko wtedy, jeśli uzna to za niezbędne z punktu widzenia postępowania prokuratorskiego. Tymczasem sprawa wygląda tak, że do tak rozdmuchanej afery dotyczącej rzekomego wyłudzenia od Polskich Sieci Elektroenergetycznych 360 milionów złotych oddelegowuje się młodego prokuratora z terenu, który nie ma żadnego doświadczenia w sprawach biznesu.

- Czyli podtrzymuje pan twierdzenie, że jest niewinny?

- Jestem w stanie wszystko dokładnie wyjaśnić. Na razie zrobiono wielką aferę medialną, w której operuje się zawrotną kwotą 360 milionów złotych. Z czterech osób, które w tej sprawie znalazły się w areszcie, jedna jest już na wolności. Następne pewnie wyjdą w najbliższym czasie. Dalej będzie się pisać, że Jędruch ukradł 360 milionów złotych i będzie mi się przyprawiać gębę złodzieja. Ja naprawdę nie chcę niczego załatwiać, kręcić; chcę po prostu rzetelnego wyjaśniania całej sprawy. Nie chcę jednak tego robić z pozycji aresztanta, ale osoby, która broni się z wolnej stopy.

- Proszę powiedzieć, jaką mam pewność, że rozmawiam z Józefem Jędruchem?

- Myślę, że nikt inny nie chciałby rozmawiać na ten temat.

COLLOSEUM - KALENDARIUM

Październik 2001 r.

Funkcjonariusze UOP i CBŚ wkroczyli do mieszkań kilku osób z Konsorcjum Finansowo-Inwestycyjnego Colloseum z Ornontowic, inwestującego w polskie hutnictwo. Zatrzymano m.in. Piotra Wolnickiego wiceprezesa (wyszedł za kaucją). Poszukiwany właściciel firmy - Józef Jędruch kilka dni później sam zgłosił się do prokuratury i został tymczasowo aresztowany przez Sąd Rejonowy. Kilkuset hutników domagało się uwolnienia swoich szefów.

Śledztwo w sprawie Colloseum toczyło się od roku. Policja i UOP zabezpieczyły komputery, telefony, dokumenty firmy.

Listopad 2001 r.

Jędruch wyszedł na wolność za kaucją w wys. 200 tys. zł, ale zatrzymano mu paszport.

- Nie zachodzi obawa matactwa - mówiła Teresa Truchlińska-Binasik, rzecznik prasowy katowickiego Sądu Okręgowego.
Colloseum natychmiast złożyło skargę na działania katowickiej delegatury UOP, przeszukującej firmę i mieszkania jej zarządu.

Styczeń 2002 r.

Józef Jędruch mógł znów kierować firmą oraz wyjeżdżać za granicę. Sąd odwiesił nałożone przez prokuraturę zakazy.

Luty 2002 r.

Szefowie KFI Colloseum podejrzani są już o wyłudzenie 345 mln zł (co jest zagrożone karą do 15 lat pozbawienia wolności). Prokuratura kolejny raz domaga się ich aresztowania, ale Sąd Rejonowy odmawia.

- Zachodzi prawdopodobieństwo, że dopuścili się zarzucanych im czynów, jednak prokuratura nie przedstawiła dowodów na to, że na wolności będą utrudniali śledztwo - uzasadniał sędzia.

Marzec 2002 r.

Prokuratura nie dała za wygraną i Sąd Okręgowy uwzględnił jej zażalenie - postanowił tymczasowo aresztować Jędrucha oraz Wolnickiego. Jednak oficerowie CBŚ i UOP nie mogli ich zatrzymać, gdyż nie mieli stosownych nakazów. Sąd wydał je dopiero następnego dnia w południe. Również ta zwłoka pozwoliła prezesom Colloseum uciec. Wolnicki do końca wysłuchał decyzji sądu i spokojnie opuścił salę rozpraw, po czym zniknął jak kamfora. Jędruch w marcu pojechał na narty za granicę i już nie wrócił.

Specjalnego raportu w tej bulwersującej sprawie żądał premier Leszek Miller. Minister Barbara Piwnik wysłała do Katowic swoich wizytatorów, a podejrzewając, że katowiccy sędziowie złamali prawo, domagała się od rzecznika dyscyplinarnego wszczęcia postępowania wyjaśniającego. Po dwumiesięcznym śledztwie katowicki rzecznik nie doszukał się nieprawidłowości w działaniach sądu. Minister Piwnik złożyła więc zażalenie na jego decyzję o odmowie wszczęcia postępowania dyscyplinarnego, uzasadniając, że rzecznik popełnił błąd w ustaleniach faktycznych, ale kolejna decyzja sędziów była taka sama - sąd nie naruszył prawa, pani minister się myli. Wyszło na to, że w tzw. sprawie Colloseum nikt nie popełnił błędu i Jędruch z Wolnickim uciekli przed aresztem w majestacie polskiego prawa.

Kwiecień 2002 r.

Sąd po raz pierwszy odrzucił wniosek o wydanie Jędruchowi i Wolnickiemu listu żelaznego, który umożliwia odpowiadanie z wolnej stopy aż do prawomocnego wyroku. Zadziwiające jest to, że od miesięcy Józef Jędruch dzwoni do kogo chce, kiedy chce, doskonale wie, co się dzieje w kraju i ciągle cieszy się wolnością.

(tes)

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na katowice.naszemiasto.pl Nasze Miasto