Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Katie Melua dla MM Trendy: Nigdy nie marzyłam o tak cudownym życiu

Marcin Śpiewakowski
materiały wytwórni
12 listopada w hali Azoty Arena wystąpi Katie Melua & The Gori Women's Choir. Pochodząca z Gruzji artystka - w ekskluzywnej rozmowie z naszym magazynem - wspomina rodzinny kraj, z którego musiała jako dziecko wyjechać i opowiada nam o nowej płycie, którą nagrywała w… rodzinnej wiosce Stalina.

Minęły trzy lata i znowu promujesz nową płytę. Jak się z tym czujesz?
- Bardzo dobrze. Chociaż przyznaję, że kiedyś bardzo męczyły mnie wywiady.

Właśnie do tego piję. Parę lat temu zdarzało Ci się narzekać – rozumiem, że teraz się to zmieniło?
- Kiedy byłam po dwudziestce, nagrałam bardzo dużo płyt, jedną po drugiej. A kiedy robisz coś zbyt intensywnie - niezależnie od tego, co to jest - zaczynasz zapominać o tym, jak wspaniałą rzecz robisz. Nagrywając tę płytę wróciłam do rodzinnej Gruzji. Współpraca z chórem pomogła mi się zresetować i uświadomić sobie, jak niesamowite mam szczęście, mogąc nagrywać muzykę i robić karierę w Wielkiej Brytanii.

Masz na myśli, że gdybyś została w Gruzji, nie osiągnęłabyś tego wszystkiego?
- Tak. W pewnym sensie. Anglia, obok Stanów Zjednoczonych, to muzyczne centrum świata. Wszystko, co nagrywa się w tych krajach, automatycznie dociera do bardzo szerokiej publiczności. W Gruzji na sztukę patrzy się trochę inaczej. Nie ma warunków, pieniędzy ani infrastruktury, żeby powstał tam rynek muzyczny, ale z drugiej strony dzięki temu Gruzini są bardzo, bardzo blisko muzyki.

Co masz na myśli?
- Z mojego doświadczenia w Wielkiej Brytanii wynika, że biznes muzyczny to bardzo skomplikowany mechanizm, pełen niezwykle utalentowanych ludzi: producentów, inżynierów, muzyków, ludzi z działu promocji, poszukiwaczy młodych artystów z potencjałem. Z drugiej strony w całej tej machinie bardzo mało rozmawia się o tym, jak pisać piosenki, jak nagrać dobrą płytę. To wszystko dzieje się za zamkniętymi drzwiami. To wiedza tajemna, bo nikt nie dzieli się tymi informacjami. Z kolei w Gruzji nie ma przemysłu muzycznego, więc po prostu gra się tam muzykę. Tylko tyle i aż tyle. Kiedy zaczęłam pracować z chórem z Gori, mogłam z bliska zobaczyć tę niezwykłą dbałość o szczegół i skupienie na muzyce.

Ciekawe, że o tym wspominasz, bo kiedy kilka tygodni temu byłem w Gruzji, powiedziano mi, że w całym kraju – o bardzo przecież bogatej kulturze muzycznej – nie ma ani jednego sklepu płytowego. Nie bardzo mogłem w to uwierzyć.
- To prawda. Oczywiście, jest kilka nieoficjalnych miejsc, w których można kupić płytę, ale nie są to sklepy płytowe w naszym rozumieniu tego słowa. Nie kupisz tam nowej płyty zachodniego artysty, bo tych w Gruzji po prostu nie ma, ale znajdziesz za to starą składankę z rosyjskimi piosenkami. Prawda jest taka, że Gruzja radzi sobie inaczej. Jeśli chcesz posłuchać muzyki, po prostu wyjmujesz gitarę i zaczynasz grać.

Jak to się stało, że nagrałaś płytę akurat w Gori? To malutkie miasteczko, które słynie z tylko jednej rzeczy…
- To miejsce urodzin Stalina, tak. To przypadek. Nawiasem mówiąc, nie byłam zachwycona tym zbiegiem okoliczności, bo Stalin niestety obecny był w życiu naszej rodziny. Mój dziadek w wieku piętnastu lat został deportowany na Syberię. Pamiętam jedną z jego opowieści z tamtego czasu. W obozie, do którego trafił, strażnicy wydawali głodowe porcje żywnościowe, więc on i jego koledzy wykradali się w nocy poza obóz do magazynu z jedzeniem. Któregoś razu strażnicy ich zauważyli i otoczyli całą grupę kordonem. Gdy tylko ktoś się ruszył, zaczynali strzelać. Stali tak na mrozie przez wiele godzin. Mój dziadek stracił wtedy z zimna tylko kawałek kciuka, bo stał w środku grupki – ale ci, którzy stali na zewnątrz, nieosłonięci od wiatru, nie przeżyli.

Co jeszcze pamiętasz z dzieciństwa w Gruzji?
- Moją rodzinę. Mieszkaliśmy z dziadkami, moimi rodzicami i braćmi mojego taty. Byli od niego dużo młodsi, więc traktowaliśmy się trochę jak rodzeństwo. Dopiero co urodził się mój brat, więc mieszkaliśmy w… cztery, sześć… osiem osób pod jednym dachem. Trzy pokolenia. Mój dziadek jest świetnym kucharzem, moja babcia też bardzo dobrze gotuje, dlatego z domu zapamiętałam głównie rytuał jedzenia. Wspólne posiłki były najważniejszym momentem dnia. Pamiętam też, jak bawiliśmy się poza domem, w przedziwnych miejscach. Po upadku Związku Radzieckiego cała infrastruktura w Gruzji rozsypała się w drobny mak. Wszędzie walało się mnóstwo porzuconych maszyn. Blisko mojego rodzinnego domu w Kutaisi znajdowało się opuszczone lotnisku wojskowe - i tam chodziliśmy się bawić. Pamiętam, jak wspinaliśmy się do środka samolotów, helikopterów… Dla dorosłych, oczywiście, te czasy były koszmarem, ale dla nas, dzieci, oznaczało to świetną zabawę.

Masz jakieś wspomnienia związane z wojną? Bo – jak sądzę – dlatego wyjechaliście z Gruzji do Irlandii.
- Nie, to nie przez wojnę. W pewnym momencie ten kraj po prostu przestał działać. Zadecydowało to, że mój tata, który jest lekarzem, nie mógł znaleźć żadnej pracy. Nic zresztą w tym dziwnego, bo wtedy w Gruzji nie funkcjonowało nic – od szpitali po szkoły. Nie było prądu, gazu, ciepłej wody. Mój tata, desperacko starając się dać nam normalne życie, znalazł wtedy pracę w Belfaście. Wojna domowa wybuchła w 1991 r., ale pamiętam tylko wybuchające bomby. Byłam dzieckiem, więc rodzice – bardzo skutecznie zresztą – chronili mnie, jak tylko mogli. Dzięki temu dla mnie wojna to zabawa w helikopterze, brak prądu i zimna woda.

Przeprowadzka do Wielkiej Brytanii musiała być dla Ciebie dużym szokiem.
- Na początku rzeczywiście trochę tak było. Napisałam piosenkę czy dwie o tym, że czuję się rozdarta, ale szybko mi przeszło. (śmiech) W dzieciństwie nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić takiego życia, jakie prowadziłam w Wielkiej Brytanii. To było jak spełnienie marzenia, którego nawet nie odważyłam się mieć. Ale z czasem przyzwyczajasz się do nowej rzeczywistości i myśl „nie mogę uwierzyć, że tak wygląda moje życie!”, zastępuje inna: „nie mogę uwierzyć, że tak wyglądało moje życie!”.

Skoro już wspominamy – pamiętasz pierwszą piosenkę, jaką napisałaś?
- Zaczęłam interesować się muzyką w wieku siedmiu lat, ale na poważnie zabrałam się za to dopiero, kiedy miałam 15 lat i mieszkałam już w Wielkiej Brytanii. Zaczynałam wtedy bawić się Cubase, programem do robienia muzyki, a moje zainteresowania rozwijały się powoli, więc trudno powiedzieć, kiedy napisałam pierwszą piosenkę... Chociaż nie, mogę opowiedzieć Ci o pierwszej piosence, którą nie tyle napisałam, ile napisałam do końca. Nosiła tytuł – bez skojarzeń z Davidem Bowie – „Ashes to Ashes, Dust to Dust” (śmiech) i opowiadała historię żony, która zabiła męża i zakopała go za domem.

Hm...
- Tak, wiem, to była fatalna piosenka (śmiech). Na swoją obronę powiem, że pierwszym utworem, który napisałam na gitarze, było „Faraway Voice”, które trafiło już na płytę „Call Off the Search”.

Wróćmy w takim razie może do Gori, bo zrobiliśmy ogromną dygresję. Jak to się w końcu stało, że nagrywałaś płytę akurat tam?
- Zachwycił mnie jeden z gruzińskich chórów kobiecych. Nigdy jeszcze nie słyszałam takiej mocy i talentu wokalnego, jak u kobiet z chóru w Gori. Dopiero później okazało się, że pochodzą właśnie stamtąd. Jako że nie mogliśmy pozwolić sobie na to, żeby wsadzić je w samolot i zabrać do Anglii – ani nawet do Tbilisi, bo nie mieliśmy pojęcia, jak długo potrwają nagrania, jedynym wyjściem było pojechać tam.

Na „In Winter” będzie jakaś piosenka po gruzińsku? Na Twoim Facebooku pojawiały się fragmenty nagrań, które mogłyby to sugerować.
- Tak, będzie jedna taka piosenka. Nagrywanie jej było dla mnie niesamowitym doświadczeniem.

W takim razie dlaczego zwlekałaś z tym tak długo?
- Ponieważ… cóż, do tej pory tworzyłam piosenki w duecie, a mój partner twórczy miał bardzo mocno sprecyzowaną koncepcję tego, jak powinny brzmieć. Wszystko tworzono z myślą o zachodnim odbiorcy. Tradycyjna gruzińska muzyka nie wpisywała się w tę wizję. Na „In Winter” chcę to zmienić. Teraz tworzę już sama, sześciopłytowy kontrakt dobiegł końca. Nie było to proste, ale koniec końców, podjęliśmy wspólną decyzję o tym, że musimy zakończyć dotychczasową współpracę.

O czym w takim razie opowiada pierwszy w Twojej karierze utwór w ojczystym języku?
- Po angielsku nosiłby tytuł „If You Were So Beautiful”. W pierwszej zwrotce śpiewam „znamy się od tylu lat, nie miałam pojęcia, że jesteś tak piękny”, ale w drugiej padają już słowa o tym, że teraz jestem zakochana w kimś innym i jest już za późno – gdybym tylko wiedziała wcześniej, wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. To bardzo liryczna i piękna piosenka – wbrew tematyce, nie ma w niej goryczy ani smutku.

Już na koniec z nieco innej beczki: zagrałaś – w pewnym sensie – epizod aktorski u Tarantino. Jak w ogóle do tego doszło?
- W 2006 r. Quentin Tarantino i Robert Rodriguez kręcili wspólnie „Death Proof / Planet Terror”. Między filmami, puszczanymi w kinie jeden po drugim, znalazło się kilka żartobliwych trailerów dla nieistniejących filmów, m.in. „Maczety” czy właśnie „Don’t”, w którym zagrałam. Jeden z reżyserów, którzy odpowiadali za te miniaturki, odezwał się do mnie i zaproponował malutki epizod. Liczyłam, że uda się przy okazji spotkać Quentina, ale – jak można było się domyślić – nie było go w pobliżu. Byłam niepocieszona, bo obsesyjnie uwielbiam Tarantino.

Chcesz wygrać bilety na koncert Katie Melua? Polub nasz facebookowy profil @MagazynMMTrendy

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto