Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Katastrofa kolejowa w Opolu. 6 stycznia 1960 autobus wjechał pod pociąg

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Pociąg - mimo gwałtownego hamowania - przepchnął autobus aż o 172 metry. Tak wyglądał wrak pojazdu już po zrzuceniu go z szyn
Pociąg - mimo gwałtownego hamowania - przepchnął autobus aż o 172 metry. Tak wyglądał wrak pojazdu już po zrzuceniu go z szyn
60 lat temu, w święto Trzech Króli, w Opolu - Nowej Wsi Królewskiej autobus PKS wjechał pod pociąg. W katastrofie zginęło kilkanaście osób, ponad 30 zostało rannych.

Autobus z pasażerami zmiażdżony przez pociąg. Dla ofiar katastrofy potrzebna jest krew - wołała wielkimi literami z pierwszej strony „Trybuna Opolska” 7 stycznia 1960.

Do wypadku doszło na przejeździe kolejowym w Opolu Nowej Wsi Królewskiej na wprost dzisiejszych zakładów Nutricia.

Na przejeździe kolejowym przy alei Niepodległości - donosiła przed 60 laty „TO” - wczoraj o godzinie 20.57 autobus PKS NRHX 1529 jadący z Opola do Izbicka pełen ludzi zatrzymał się na zamkniętym przejeździe kolejowym. Tuż za nim stanął autobus MPK. Przejechał pociąg towarowy. Dyżurny kolejarz otworzył przejazd, aby przepuścić samochody. W tym momencie z mroku wypadł pociąg osobowy nr 4623 jadący z Bytomia do Kamieńca. Nastąpiło zderzenie. Mimo natychmiastowego hamowania lokomotywa wzięła na zderzaki autobus i wlokła go na przestrzeni około 100 m.

Miejsce wypadku wyglądało makabrycznie - pisał autor relacji - skręcone szczątki samochodu opływały we krwi. Z trudem wydobywano zniekształcone ciała pasażerów. Od razu stwierdzono 12 zabitych. Nikt z pasażerów autobusu nie pozostał bez ran. Kierowca Schwalbe i konduktor zostali odwiezieni do szpitala chirurgicznego w Opolu. W akcji ratunkowej brały udział wszystkie karetki pogotowia ratunkowego. Z pomocą pospieszyła też brygada ratownicza parowozowni, która musiała użyć aparatów spawalniczych do wydobywania spod kół parowozu szczątków autobusu.

- Semafor był otwarty - relacjonował maszynista Stanisław Behounek. - Tuż przed przejazdem z odległości paru metrów w świetle latarni zauważyłem wpadający na lokomotywę autobus. Włączyłem natychmiast hamulce. Po stu metrach pociąg stanął. Wyjrzałem i zobaczyłem, jak ze szczątków autobusu wydostały się trzy osoby broczące krwią. Byli to mężczyźni. Upadli obok toru i jęczeli. Wprost błyskawicznie zjawiła się karetka pogotowia. Zbiegli się ludzie.

Kierownik pociągu, Jan Szymaszek opowiadał, że uderzenie było tak silne, że zdawało mu się, że jego skład wpadł na inny pociąg. Pobiegł do budki dyżurnego i przekonał się, że ten już zadzwonił po pogotowie.

Już pierwszy bilans wypadku przedstawiał się katastrofalnie: 12 osób zginęło na miejscu, kolejne 3 zmarły w szpitalu. Kiedy zamykano numer „TO” 5 osób nie odzyskało przytomności, 32 rannych pasażerów przewieziono na szpitalny oddział chirurgiczny, 7 lżej poszkodowanych opatrzyło pogotowie.

Pan Franciszek Siemieniuch, dziś 72-letni mieszkaniec Opola, wtedy był 12-letnim dzieckiem.

- Postanowiłem napisać maila do nto i przypomnieć te wydarzenia sprzed sześciu dekad, bo wydają się one całkowicie zapomniane. Nawet w internetowym zestawieniu katastrof kolejowych w Polsce tej opolskiej nie odnotowano - mówi. - Ja przyglądałem się jej z dwóch perspektyw. Leżałem w szpitalu dziecięcym na ówczesnym pl. Armii Czerwonej na najwyższym piętrze. Z okna obserwowaliśmy karetki jadące jedna za drugą. Pędziły dzisiejszą ulicą Reymonta i skręcały w Kośnego. Nigdy później nie widziałem tak wielu karetek tak różnego rodzaju. Mobilizacja była niebywała.

Poszkodowanych transportowały nie tylko karetki pogotowia, także samochody milicyjne. Na pomoc poszkodowanym ruszyli spontanicznie taksówkarze.

- Druga perspektywa była bardziej osobista - dodaje Franciszek Siemieniuch. - Mieszkałem na Zaodrzu przy ul. Nowowiejskiego. W sąsiednim bloku mieszkała pani Maria Gontarz, serdeczna przyjaciółka mojej mamy. Jej syn, Władysław jechał w tym autobusie jako konduktor. I przypłacił to życiem (zmarł w drodze do szpitala - przyp. red.). Dla mnie, dziecka był dorosłym mężczyzną, ale obiektywnie był bardzo młodym człowiekiem, miał zaledwie 27 lat. Bardzo jego mamie współczułem - pamiętam jej ból i żal - bo lubiłem ją. Czytała stale „Przyjaciółkę” i opowiadała mi mnóstwo ciekawych rzeczy. Miała kolekcję niemieckich książek. Z jednej z nich nauczyła się wróżyć z ręki. To było dla dziecka atrakcyjne. Grób jej syna do dziś jest zadbany na cmentarzu przy ul. Wrocławskiej. Jego rodzice na pewno już nie żyją, ale Władysław miał młodszą siostrę, więc może to ona jego grób odwiedza. Niestety, nigdy jej tam nie spotkałem.

Pierwsze ofiary wypadku na oddział chirurgii urazowej Szpitala Wojewódzkiego przywieziono o 21.15. Była to matka z dwojgiem dzieci. Jedno z nich już nie żyło, drugie zmarło w izbie przyjęć. Matkę z objawami silnego szoku zabrano na salę operacyjną. Po chwili przywieziono ojca dzieci w stanie ciężkim. W ciągu pół godziny do szpitala - na wieść o wypadku bez wezwania - przyjechało 25 lekarzy , wiele pielęgniarek oraz pracownicy administracyjni. W dwóch salach operacje trwały nieprzerwanie aż do 7 stycznia w południe. Zespołem lekarzy kierował ordynator oddziału chirurgii urazowej, dr Arct. Wykonano 70 zdjęć rentgenowskich, przetoczono 50 butelek krwi.

7 stycznia krew dla ofiar wypadku oddało w Opolu 130 osób, przede wszystkim młodzież.

„Trybuna Opolska” pisała o katastrofie i losach poszkodowanych przez kolejnych kilkanaście dni. W piątek, 8 stycznia podano, że znaczącą liczbę pasażerów stanowili młodzi ludzie wracający po feriach świątecznych do Technikum Rolniczego w Izbicku. Siła jadącego z prędkością 50 km na godzinę pociągu była olbrzymia. Po dokładnych pomiarach okazało się, że lokomotywa pchała autobus aż 172 metry, łamiąc po drodze także zabetonowany semafor.

Już po wstępnym dochodzeniu winę przypisano dróżnikowi. To, co zobaczył po wypadku, przeraziło go do tego stopnia, że uciekł z miejsca zdarzenia i zatrzymał się u sąsiada kilka kilometrów od dalej. Tam nad ranem zatrzymała go milicja. Dróżnik podczas przesłuchania przyznał, że wiedział o mającym nadjechać od strony Groszowic pociągu osobowym. Zdawało mu się, że autobus zdąży przejechać przez przejazd. Zarzucono mu, że złamał przepisy, które zabraniały otwierania zapór w ciągu trzech minut po przejechaniu jednego pociągu, jeśli zapowiadany jest drugi. Dróżnik ten przepis znał. Miał go nawet wypisany w widocznym miejscu w swojej budce.

W ciągu pierwszej doby udało się zidentyfikować czternaście spośród piętnastu śmiertelnych ofiar.

- Zupełnie nie zwracałem uwagi na drogę - opowiadał Bernard Wrzód, jeden z uczniów Technikum Rolniczego, który nie poniósł - jako jeden z nielicznych - poważnych obrażeń. - Nagle poczułem wstrząs i usłyszałem brzęk tłuczonej szyby. Po otrzymaniu silnego ciosu w głowę straciłem przytomność. Gdy ją odzyskałem, było już po wszystkim. Wyskoczyłem przez rozbite okno i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z grozy sytuacji.

Przeżył także kierowca autobusu. - Pojazd był prawie pełny - mówił Florian Schwalbe - chociaż normalnie jeździ tym kursem 10-12 osób. Kiedy podniesiono zaporę, uruchomiłem silnik i ruszyłem z miejsca. Nie zdążyłem włączyć drugiego biegu, gdy usłyszałem trzask i straciłem przytomność. Ocknąłem się na torach, na które zostałem wyrzucony siłą uderzenia.

Nazwiska 14 ofiar podano do publicznej wiadomości 8 stycznia: Zuzanna Grzegorz, Diter Jezierski, Bogdan Sobolewski, Ignacy Tronina, Maria Gielnik, Władysław Gontarz, Regina Kulej, Józef Łuczek, Łucja Giza, Adela Smykała, Gabriela Grzanka, Jan Patoła oraz dwoje dzieci nazwiskiem Niesłony. Dzień później udało się ustalić nazwisko 15. śmiertelnej ofiary. Była nią Sabina Dubińska.

- W ciągu minionej nocy i dnia - mówił 8 stycznia dyrektor szpitala dr Borys Glazer - nie notowaliśmy na szczęście żadnych zgonów spośród ofiar katastrofy. Sześć osób nie odzyskało jednak nadal przytomności, a trzy spośród nich walczą ze śmiercią. Nazwiska jednej z tych ofiar nie udało się do tej pory ustalić. Stan pozostałych uczestników wypadku nie budzi obaw.

W sobotę, 9 stycznia zmarła 18-letnia Maria Łacinnik. Jej rówieśniczce trzeba było - aby uratować jej życie - amputować obie nogi.

Trudno nie zauważyć, że na miarę tamtych czasów starano się poszkodowanym w wypadku solidnie pomagać. Dziś może budzić uśmiech informacja, że Zarząd Wojewódzki PCK zakupił 60 słojów kompotów oraz soki z ananasów i pomarańczy. Ale pomagano także bardziej konkretnie. Ministerstwo Zdrowia wysłało do Opola 350 ampułek leków zagranicznych dla ofiar wypadku.

W stolicy województwa utworzono komitet niesienia pomocy ofiarom i ich rodzinom. Zebrane pieniądze miały być przeznaczone na zakup leków, protez, wózków inwalidzkich oraz pomoc w poszukiwaniu zatrudnienia dla tych, którzy nie będą mogli pracować w dotychczasowym zawodzie. Do 22 stycznia zebrano blisko 100 tys. zł.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kto musi dopłacić do podatków?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na opole.naszemiasto.pl Nasze Miasto