Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Aleksandra Dzik: Ciągnie mnie coraz wyżej i wyżej

Michał Wroński
Mówi, że góry ma w genach. Marzy się jej, by w babskim zespole zdobyć zimą któryś z himalajskich ośmiotysięczników. Potrafi wytrzymać 50-stopniowy mróz, ale kiedy tylko może, to chętnie przetrząsa pakistańskie bazary w poszukiwaniu egzotycznych ciuchów i biżuterii. O pierwszej kobiecie w historii, która wbiegła na Elbrus pisze Michał Wroński.

Choć spotykamy się na początku listopada, kiedy za oknem wciąż jesień w pełni, to Ola taszczy ze sobą narty skitourowe. W końcu w górach już powiało zimą, czas więc rozpocząć sezon. Skitoury to zresztą wielka pasja Oli. Od nich tak naprawdę zaczęła się jej przygoda z górami wysokimi. Była wtedy świeżo upieczoną studentką Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Miała już wówczas w kieszeni "papiery" przewodnika beskidzkiego, w nogach kilkunastogodzinne "wyrypy" zaliczone podczas kursu, a w głowie górskie opowieści swego ojca.

- Wspinał się w Tatrach i Alpach. Dwa razy brał też udział w wyprawie na Nanga Parbat w Himalajach. Obiecał jednak mamie, że nie będzie mnie angażował w jakieś przedsięwzięcia o wymiarze sportowym i słowa dotrzymał. Nie ciągnął mnie w góry. Tyle że ja i tak własną drogą tam doszłam, więc plan mamy się nie powiódł. Zawsze bardzo przeżywa moje wyprawy, stara mi się wyperswadować, bym nie jechała, po czym... chwali się przed rodziną, gdzie znowu wlazłam - śmieje się Ola.

Po skitourach przyszły starty w rajdach przygodowych (ich uczestnicy muszą wykazać się umiejętnością marszu na orientację, jazdy na rowerze górskim, rolkach, pływania, wspinaczki i penetracji jaskiń) oraz pierwsze wyprawy na alpejskie czterotysięczniki. Pomysłów nie brakowało, gorzej z zawartością portfela, więc jazda na stopa, spanie w kolebach i zupa z tytki były stałym elementem takich wypadów.

- Wtedy jednak zrozumiałam, że to jest to! Poczułam, że dobrze się czuję na wysokości i że ciągnie mnie gdzieś wyżej - opowiada. Owa "siła ciążenia" zaprowadziła ją na Pik Lenina (ponad 7100 m n.p.m.) w Pamirze. Wyprawa na oddalony tysiące kilometrów od Katowic szczyt dostarczyła nowych wyzwań i doświadczeń.

- Spodobało mi się to całkowite oderwanie od cywilizacji. Jadąc na zawody, często jeszcze w samochodzie załatwia się jakieś swoje sprawy czy sprawdza kolokwia studentów. Jadąc na wyprawę, trzeba wszystko za sobą zamknąć, bo nie ma tam ani internetu, ani zasięgu. Człowiek czuje się wyzwolony od tego całego kieratu, w którym tkwi na co dzień - podkreśla Ola.

Ostatni rok dał jej wiele okazji do takiego oderwania się od cywilizacji. Najpierw wyprawa na Nanga Parbat, później dramatyczna ekspedycja na Pik Pobiedy w górach Tienszan, aż wreszcie prestiżowy Elbrus Race, czyli międzynarodowy wyścig na najwyższy szczyt Europy. Wszystko po to, by pewnego dnia postawić nogę na którymś z niepokonanych jeszcze zimą ośmiotysięczników (do wzięcia jest jeszcze pięć szczytów). Ich podbój zapowiedziało dwóch utytułowanych polskich himalaistów: Krzysztof Wielicki i Artur Hajzer. Sami jednak tego nie dokonają. Potrzebny jest zespół i dlatego od początku roku trwa selekcja młodych, obiecujących alpinistów. Jednym z nich jest właśnie Ola Dzik.

Nie chcę jednak po prostu kolekcjonować kolejnych szczytów. Marzy mi się przeskoczyć pewną poprzeczkę - wejść na któryś z ośmiotysięczników zimą, nową drogą lub w zespole kobiecym. Byłam zimą na Syberii, więc zdaję sobie sprawę, jak wielkim wyzwaniem dla człowieka są temperatury rzędu minus 50 stopni Celsjusza, ale mimo tego chce spróbować. W zimowej wspinaczce jest coś niesamowitego, o tej porze roku w konfrontacji z górą człowiek może liczyć tylko na siebie - mówi katowiczanka.

Bilans na razie ma niezły - wiosną niewiele zabrakło, aby zdobyła swój pierwszy ośmiotysięcznik; we wrześniu jako pierwsza kobieta na świecie wbiegła na Elbrus (pokonanie ponad trzech kilometrów w pionie zajęło jej niewiele ponad 5 godzin), zapewniając sobie w ten sposób pierwsze "pięć minut" sławy. W międzyczasie wyszła niemal cało (z drobnymi tylko odmrożeniami) ze śnieżnego piekła, jakie uwięziło ją oraz kilku innych wspinaczy na grani Piku Pobiedy. W rozbitym na wysokości 7000 metrów n.p.m. namiocie spędzili trzy noce i dwa dni, czekając na poprawę pogody. Mieli niewiele żywności i żadnej łączności radiowej ze światem. Nim umilkł śnieżny huragan, dwoje rosyjskich wspinaczy już nie żyło, trzeci zmarł podczas zejścia.

- Może gdybyśmy mieli tlen, to by się udało uratować tę jedną osobę? A może przynajmniej palce kolegi? Przed kolejną wyprawą na pewno będziemy myśleć, co zrobić, aby zminimalizować ryzyko, choć pewnych rzeczy nie sposób przewidzieć. Strach? Zawsze jest obecny. Musi być. Bez niego człowiek szybko zostanie wyeliminowany przez góry. Nie ma jednak co demonizować. To nie jest tak, że góry to tylko wypadki i ciągłe nadstawianie karku. To przede wszystkim możliwość samorealizacji - komentuje katowiczanka, która zdobywając Pik Pobiedy, skompletowała pięć siedmiotysięczników byłego ZSRR i tym samym zdobyła jako pierwsza Polka prestiżowy tytuł "Śnieżnej Pantery". Czy kobiecie trudniej od mężczyzn jest funkcjonować w skrajnych, wysokogórskich warunkach? Bez toalety i bieżącej wody? Pytanie tak stare jak kobiecy himalaizm. Ola nie robi jednak z "tych spraw" problemu.

- W górach zachowujemy się bardziej naturalnie. Każdy śpi w swoim śpiworze i swój smród kisi. Wiadomo, że w pewnych kwestiach kobieta ma gorzej, bo musi częściej wyjść lub więcej ciała musi odkryć na mrozie, ale i z tym sobie można poradzić - puentuje, choć podkreśla, że nie stara się na siłę pozbyć wszelkich kobiecych nawyków.

- Kiedy jadąc na Nanga Parbat wybraliśmy się na pakistański bazar, to Artur Hajzer poszedł szukać agregatu, a ja rzuciłam się na stragany z biżuterią i ciuchami - śmieje się Ola.

Czas między kolejnymi wyprawami to nerwowe nadrabianie zaległości na uczelni i w życiu prywatnym. Mieszkanie i rozpoczęty doktorat z socjologii związał Olę z Krakowem (przeprowadziła się tam trzy lata temu), rodzina i zajęcia ze studentami podtrzymują jej więzi z Katowicami. Jeśli do tego doliczyć prowadzenie grup turystycznych w Beskidach, wyjazdy na prelekcje w całym kraju, codzienne treningi, weekendowe wyskoki w Tatry, zabieganie o sponsorów i przygotowywanie kolejnych wypraw, to mniej więcej można sobie wyobrazić, jak wyglądają 24 godziny z życia dziewczyny, która wbiegła na Elbrus. Istne szaleństwo.

- Cóż, sypiam raczej niewiele. Dzięki temu, co robię, mam jednak dystans do tych wszystkich problemów, którymi ludzie się zadręczają: kariery, wyścigu szczurów, kwestii materialnych. Ta wolność od przywiązania do takich małych, przyziemnych rzeczy to coś bardzo cennego - mówi Ola.

Plany na przyszłość? Najbliższych kilka miesięcy trzeba będzie poświęcić pracy i zapomnieć o zimowej wyprawie, która lada dzień wyruszy pod Broad Peak w Karakorum. Po przejściach na Piku Pobiedy nie ma zresztą sensu pchać się zbyt wysoko, najpierw trzeba podleczyć przywiezione stamtąd odmrożenia.

- W czerwcu chcę wrócić na Nanga Parbat z międzynarodową wyprawą kobiecą. Ostatnio niewiele zabrakło, może tym razem będzie lepiej. A co dalej? Życie pokaże. Staram się nie przeceniać swoich możliwości i realistycznie wybierać cel. Jadę po to, aby stanąć na szczycie - mówi Ola.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na katowice.naszemiasto.pl Nasze Miasto