Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wyście som Miklaszewski?

Grażyna Kuźnik
Fot. Arkadiusz Ławrywianiec
Rysunki Miklaszewskiego przypominały zapracowanemu Śląskowi, że istnieje radość, moda, flirt, zabawa. I że poczucie humoru pozwoli im przetrwać najtrudniejsze chwile. O najsławniejszym rysowniku "Polski Dziennika Zachodniego", z którego satyry śmieją się kolejne pokolenia naszych Czytelników pisze Grażyna Kuźnik.

Mieliśmy szczęście, że pewnego dnia Gwidon Miklasze-wski rzucił robotę w Krakowie i trafił do "Dziennika Zachodniego" w Katowicach. Dlaczego wolał hałdy od plant? Anegdota mówi, że gdy szedł do pracy w "Przekroju", pięknie zaświeciło słońce, zaśpiewały ptaki. I rysownik zrozumiał, że nie po to żyje, żeby codziennie siadać za biurkiem. Czas na zmiany. Wybrał doskonale; przemysłowe Katowice przyjęły go z otwartymi ramionami. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, wzajemna i na zawsze. Jego żarty bawią czytelników do dzisiaj.

Do Katowic przyjechał z żoną Ewą i trójką dzieci, synem Andrzejem, córkami Maryną i Agatą. To było kolejne ważne miasto w jego życiorysie. Urodził się w Berlinie, studiował prawo w Poznaniu, podczas wojny uciekł stamtąd do Krakowa, ukrywał się też w Nowym Targu. Przyznawał, że w żadnym mieście nie zasiedział się zbyt długo, ale "Dziennikowi Zachodniemu" pozostał wierny. Jego rysunki zawsze, chociaż czasem cudem i w ostatniej chwili, zjawiały się w redakcji. Z kilkoma wyjątkami - kiedyś zaginęły w drodze, raz zatrzymała je cenzura, a raz stan wojenny.

Wyjaśnił kiedyś, dlaczego tak chętnie pracuje z "DZ". "Ta gazeta zawsze miała inny charakter niż pozostałe. Wokół niej gromadzili się ludzie zachowujący intelektualną niezależność..." - twierdził. Wiedział co mówi, bo przecież rysował jeszcze wtedy, gdy Katowice nazywały się Stalinogród. Rysunki Miklaszewskiego przypominały zapracowanemu Śląskowi, że istnieje radość, moda, flirt, zabawa. I że poczucie humoru pozwoli im przetrwać najtrudniejsze chwile.

Szczęśliwa przystań

Córka Gwidona Miklaszewskiego, Maryna, właśnie niedawno z siostrą wspominała życie w Katowicach. Siostry pamiętają mieszkanie pełne książek, zwłaszcza malarskich albumów, wizyty dowcipnych i eleganckich gości, na przykład Wilhelma Szewczyka i Bolesława Surówki, ojca brylującego w towarzystwie, ale też poganianego przez matkę, żeby w końcu zaczął rysować. - Gdy w letnim domku zaczęłyśmy palić w piecu, w oczach stanęło nam mieszkanie w Katowicach. Ogromne pokoje w centrum miasta, na Plebiscytowej, z piecami. Paliła w nich gosposia. Od tamtego czasu kojarzą mi się z dzieciństwem, bo później pieców już nie miałam. To były ciekawe lata. Po wojennych przeżyciach ojciec znalazł w Katowicach szczęśliwą przystań - mówi pisarka Maryna Miklaszewska.

Właściwie nic nie zapowiadało, że w rodzinie poznańskiego znawcy win i przedstawiciela jednej z największych firm produkujących ten trunek, urodzi się rysownik. Przodkowie nie ujawniali takich talentów. Ale mały Gwidon nie rozstawał się z ołówkiem i wciąż rysował. Gwidon wygrał wkrótce ogólnopolski konkurs rysunkowy, parodiując różne przedmioty szkolne.

Studia wybrał jednak poważne, na Wydziale Prawno-Ekonomicznym Uniwersytetu Poznańskiego. Ale wiele czasu spędzał w kabaretach, gdzie pisał fraszki i skecze. Wkrótce talent Miklaszewskiego dostrzegła prasa; zadebiutował z powodzeniem w czasopiśmie "Ilustracja Polska". Zgodził się też wykonać rysunki do sławnej książki Józefa Kisielewskiego "Ziemia gromadzi prochy", wydanej przed samą wojną. Ten zapis z podróży po Niemczech ujawniał zamiary hitlerowców wobec Polski, ostrzegał przed nazizmem. Autor i wszyscy współpracownicy znaleźli się na liście ściganych przez gestapo.

- Dziadek prowadził interesy w Berlinie i tam właśnie urodził się mój ojciec. Dzięki temu świetnie nauczył się niemieckiego, co w czasie okupacji nieraz ratowało mu życie. W Poznaniu nie miał szans na przetrwanie, uciekł do Krakowa - opowiada córka Maryna. - Kiedyś wydostał się z łapanki, bo z berlińskim akcentem zwrócił się do gestapowca, żądając wypuszczenia. I udało mu się. W Nowym Targu doszło do kolejnej sytuacji, która przeszła do legendy. Ojciec stał wieczorem wśród znajomych, gdy ruszyli na nich gestapowcy z bronią, wzięli ich za partyzantów. A wtedy ojciec odezwał się do nich z tym swoim akcentem; panowie, nie bójcie się nas. Odniosło skutek.

Potrafił rozbawić

Żonę Ewę spotkał w Poznaniu, śliczna dziewczyna pochodziła z Kresów. Wcześnie osierocona, wychowywana przez krewnych, musiała zarabiać na utrzymanie. Dzielnie dawała sobie radę, była niezależna.

- Ojciec nie należał do przystojnych, ale był interesujący i miał ogromne poczucie humoru. Mama wspominała, że właśnie tym najbardziej ją ujął. Potrafił ją rozbawić. Była wspaniałą kobietą, stworzyła nam kochający dom. Ojciec nie wyobrażał sobie życia bez niej. Gdy zmarła, był załamany, już do siebie nie doszedł - dodaje córka.

Gwidon Miklaszewski był bardzo towarzyski. Córki pamiętają, że gdy były małe, ojciec obiecał im wyprawę statkiem "Wodna panna" przez Zalew Wiślany. Bardzo się na to cieszyły. Kupił bilety i umówił się z nimi i z żoną w porcie. Czekały, ale nie przychodził, aż ku ich rozpaczy statek odpłynął bez nich. Co się stało? Gwidon tłumaczył, że spotkał znajomych, a ci zaciągnęli go na kawę, rozmowa była ciekawa i zapomniał o nich. Były oburzone. Do czasu gdy okazało się, że "Wodna panna" miała wypadek, wszyscy pasażerowie wpadli do wody. Gwidon chodził wtedy w glorii tego, który uratował rodzinę przed nieszczęściem.

- Przez swoją radość życia i osobisty fart, przykre sytuacje obracał zwykle na własną korzyść - uśmiecha się córka.

Pogodną atmosferę Gwidon Miklaszewski wprowadzał także w domu.

- Ojciec żartował nawet w uroczystych chwilach. Pamiętam, że kiedyś sam ubrał choinkę we własnoręcznie wykonane Mikołaje. Śmieszne figurki trzymały szarfę z napisem: "Mikołaje wszystkich krajów, łączcie się". Wszystkie były skierowane w jedną stronę, oprócz jednego, który był nieprawomyślny i szedł w stronę przeciwną. Pomysły taty bardzo nas bawiły - opowiada Andrzej, syn Gwidona, architekt.

Od ojca dzieci dostawały zawsze książki z ciepłymi dedykacjami, bo uważał, że są to najlepsze podarunki. Sam też cieszył się z książek, ale z przyjemnością przyjmował też przybory do rysowania, których nigdy nie miał dosyć. Prawie się z nimi nie rozstawał. Nawet gdy całą rodziną gdzieś wyjeżdżali, Gwidon zamykał się z nimi w osobnym pokoju i rysował. Powstawały lekkie żarty, które były jednak skutkiem ciężkiej pracy. Narysował ponad 40 tysięcy rysunków tylko dla samego"Dziennika Zachodniego".

Bliski dla wielu

Nigdy nie prosił o to, żeby ktoś podrzucił mu jakiś pomysł do rysunku. Ale za to uważnie obserwował swoje ładne córki, dlatego też był na bieżąco z modą. Czasem w żartach portretował ich adoratorów.

- Byłam zła, kiedy to odkryłam, ale teraz mnie to śmieszy. Żalu nie mam - zapewnia Maryna Miklaszewska.

Humor ojca uważa za ponadczasowy. Jej syn Mikołaj Chylak jest artystą malarzem. Miał okres, gdy interesował się abstrakcją. Wtedy podarowała mu rysunek dziadka; malarz na pastwisku ze skupieniem odmalowuje łaty z krowy. Trzeba przyznać, że prezent przyjął z kwaśną miną.

Gwidon Miklaszewski był życzliwym obserwatorem. Czytelnicy "Dziennika Zachodniego", nawet gdy przeprowadził się do Warszawy, byli pewni, że mieszka na przykład w Chorzowie. Bo w rysunkach rozpoznawali siebie i swoje śmiesznostki. Choćby na rysunku, gdy panna młoda odchodzi ze świeżo poślubionym mężem od ołtarza i woła z radością: "No, koniec z odchudzaniem się, koniec z dietą! Nareszcie! ". Gwidon Miklaszewski opowiadał córkom, że kiedyś w pociągu spotkał Ślązaka, który nie mógł się nadziwić, widząc przed sobą eleganckiego mężczyznę. "To wyście som tyn Miklaszewski z ostatniej strony?" - pytał zdumiony.

- Tato był bardzo zadowolony, że tak go znają i lubią. To było dla niego nagrodą za to, że w Warszawie, mimo popularności Syrenki, aż takiej sympatii nie zdobył. Tam szybciej zapomina się o ludziach. Na Śląsku jest inaczej, dla paru pokoleń wciąż jest kimś bliskim - mówi córka Gwidona Miklaszewskiego, Maryna.

Nigdy dotąd jeden rysownik nie współpracował tak długo z tą samą gazetą codzienną. I chyba nigdzie nie zostawił po sobie tak ciepłej pamięci wśród czytelników, którzy nadal nie mogą uwierzyć, że minęło dziesięć lat od jego śmierci.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Wyście som Miklaszewski? - Warszawa Nasze Miasto

Wróć na katowice.naszemiasto.pl Nasze Miasto